Stado brzęczących black hawków
krąży nad moją głową. Nie rozróżniam
kto wróg a kto przyjaciel. Na dworcu
centralnym spokój i w złotych tarasach.
To nie jest moja wojna. Kupuję papierosy
najcieńsze z cienkich z filtrem od ust
aż po same palce żeby się nie truć.
Jestem grzeczny i mówię dzień dobry
do ślepego weterana który próbuje
wyśpiewać balladę o osobistej tragedii.
Wydaje mi się że jest dobrze. Słoneczko
świeci nad pałacem. A ludzie niespiesznie
wracają do domów. Ktoś zachodzi mi drogę
wciska karabin i każe o coś walczyć.
Lato się kończy i natychmiast robi się ciemno.