Proza życia

Posiedzenie w sali tronowej


Król Jegomość, siedział wygodnie na tronie w zaciszu czterech ścian sali tronowej, wyłożonych kolorową mozaiką i oddawał się ulubionej czynności - lekturze porannej prasy, na którą w natłoku codziennych obowiązków i spraw wagi państwowej nie miał już później czasu.

Za drzwiami do sali tronowej, słychać było przyspieszone kroki małżonki. Król, słysząc tupot nóżek Jej Królewskiej Mości, który raz się przybliżał, to znów oddalał, wyczuwał w powietrzu jakieś dziwne napięcie. Przerwawszy ulubioną, poranną czynność, wsłuchiwał się przez chwilę, próbując z samego sposobu stawiania stóp przez Jej Wysokość, a może z ilości kroków, uzyskać odpowiedź, o co w tym wszystkim chodzi. A nawet biega.

W tym momencie, dzwony na wieży bazyliki, zaczęły odgrywać: “Kiedy ranne...", zagłuszając nieco dziwny świecki rytuał, odprawiany tuż za drzwiami. Król, w całej swojej mądrości, nie potrafił jednak odpowiedzieć sobie na pytania, o przyczynę zachowania małżonki. Opuściwszy prawą brew na normalną pozycję, powrócił do lektury. I gdy właśnie poszukiwał miejsca, w którym zmuszony był sobie przerwać, rozległ się przeraźliwy wrzask, wydobywajacy sie z ust czcigodnej Królowej:

- Wyjdziesz wreszcie z tej łazienki? Nie jesteś tu najważniejszy!!!
_________________________________________________________________________________
Nowe szaty króla

Król Jegomość, stał naprzeciwko ogromnego, kryształowego lustra i przymierzał drogocenne szaty. Dookoła Monarchy biegał mały, łysy człowieczek z rozbieganymi oczkami, który aż piał z zachwytu nad pięknym wyglądem i doskonałym gustem Jego Wysokości. Człowieczek dwoił się i troił, żeby Król czuł się komfortowo w nowych szatach. Tam przygładził, tu założył, czy choćby strzepnął niewidoczny pyłek z ramienia Władcy, nieustannie zacierając ręce.

Monarcha, nie umiał się oprzeć przeczuciu, że tylko w tych szatach będzie w stanie wzbudzić respekt u przeciwników i miłość poddanych. Zrozumiał, że nowe szaty, są dla niego nieodzownym atrybutem władzy królewskiej.

I wtedy, jak spod ziemi wyrosła Jej Królewska Mość, zasłaniając w lustrzanym odbiciu małego, łysego człowieczka z rozbieganymi oczkami. Królowa obrzuciła małżonka surowym spojrzeniem i wycedziła przez zaciśnięte zęby:

- Przepraszam, a za co ty sobie kupisz taki drogi garnitur?

Król opuścił głowę. Wreszcie do niego dotarło, że jest goły.
__________________________________________________________________________________
Wiosna Wasza Wysokość!


Nadeszła wiosna. Tak cichutko i niepostrzeżenie, że Król Jegomość jej pierwszych oznak zwyczajnie nie zauważył. I nie ma się co dziwić. Jest bardzo zapracowany i nie ma czasu.
Przegapił nawet śmierć Królowej Matki. Nie można powiedzieć, że jej nie zawiózł do najlepszej kliniki w sąsiednim królestwie, bo zawiózł. Opłacił najlepszych specjalistów, onkologów. Ale kiedy umierała samotna, w obcym miejscu, pośród obcych ludzi, komunikujących się w obcym języku, Król miał wtedy jakąś naradę wagi państwowej.

Przebiśniegi wysuwały nieśmiało swoje główki spod kołderki brudnego śniegu, a ptaszki ćwiczyły gardziołka przed wielkim godowym koncertem. Król Jegomość tego nie widział i nie słyszał. Wracał z pracy po dwudziestej. Nie miał nawet czasu dla następcy tronu, żeby się z nim pobawić, czy nawet odrobić lekcje. Przykrywał go tylko kołderką w kolorowe misiaczki i całował w czoło na dobranoc.

Któregoś dnia, wychodząc rano do codziennych obowiązków, zauważył soczyste, zielone liście na płaczącej wierzbie, rosnącej tuż przy wejściu na klatkę schodową do królewskiej rezydencji.

Król się głęboko wzruszył tym widokiem, ale już było za późno.
_________________________________________________________________________________
Wszystko pamiętam

Mam modre oczy. Przynajmniej tak mówią. Ja operuję tylko kolorami podstawowymi. Dobrze mi w niebieskim. Mam kilka niebieskich koszul na różne okazje.

Kolorów uczyła mnie siostrzenica, przy pomocy kredek. Moja rówieśnica, która była ode mnie o głowę wyższa. W bezpośredniej konfrontacji, nie miałem z nią szans. Ale znalazłem sposób i zachodziłem ją od tyłu, żeby następnie wyrwać garść włosów. Wyrwałem kilka garści. Kiedyś będzie opowiadać swoim wnukom, dlaczego babunia ma tak mało siwych włosków na głowie. Będzie to, jak wyliczyłem, nie wcześniej niż za jakieś dwadzieścia dwa lata, bo akurat urodziła dziecko, a wnuczek musi przecież coś tam rozumieć z tych babcinych opowieści.

Pomagała mi również zjadać zupy mojej ciotki. Pływała w nich natka pietruszki grubości palca. Zamykali mnie w kuchni, aż wszystko zjem. Kiedy nie było Anki do zjedzenia mojej zupy, leciała ona przez okno albo do wiadra, za co też kilka razy dostałem od babci w dupę, gumową rurką.

Kąpaliśmy się razem z Anką, a ja regularnie sikałem do wanny. Nie wiem, jak wujostwo i babcia odkrywali ten proceder, ale dostawałem za to ochrzan. Nie wiem, czy Anka też przypadkiem nie sikała do wanny.

Nie chcę opowiadać o mojej siostrzenicy, tylko o mojej pierwszej miłości. Może nie jedynej i nie największej, ale pierwszej. Miałem to szczęście, że chodziliśmy do jednej klasy i mieszkaliśmy w jednej klatce.

Była zjawiskową blondynką, uczesaną w końską kitkę. Jak się uśmiechała, to robiły jej się na policzkach dołeczki. Na szkolnych dyskotekach, ustawiały się do niej kolejki. Pamiętam, jak tańczyliśmy „Autobiografię”. Tam są takie dwa irytujące momenty, że muzyka nagle się urywa i nie bardzo wiadomo, co robić. Jeden jest przed „ojciec Bóg wie gdzie…” Jej ojciec był milicjantem. Miałem do niego wielki szacunek. Był wierzący, a na procesji Bożego Ciała musiał stać przy radiowozie wyprostowany i w czapce na głowie, kiedy wszyscy klękali. Uśmiechaliśmy się do niego, bo wiedzieliśmy, że on w duszy też klęka.

Nie pamiętam tylko dialogów, chyba się do siebie w ogóle nie odzywaliśmy. Kiedyś, jej z kolegami dokuczałem, tzn. koledzy dokuczali, a ja musiałem się w duchu solidarności przyłączyć. Takie końskie zaloty. Powiedziała, że ich rozumie, bo to są idioci, a do mnie ma żal. Już nigdy więcej jej nie dokuczałem. Czasem tylko puszczałem do niej oczko, ale to nie było nic złośliwego.

Uwielbiałem, gdy mnie wołała do gry w gumę. Porzucałem kolegów i grę w piłkę, żeby robić za słup. Nie mogłem się wtedy napatrzeć na jej zgrabne nogi i falującą spódniczkę. Raz poszedłem do niej po lekcje, a ona była w samych rajstopach.

Na naszym podwórku była taka jedna, która wołała nas w krzaki, żeby pokazać nam cipkę. Była brzydka i zaraz biegliśmy na skargę do jej matki. Dostawała publicznie skakanką, ale za jakiś czas znowu wołała nas w krzaki. Teraz jest samotną matką wychowującą dziecko.

Kiedy moja pierwsza miłość wychodziła po raz pierwszy za mąż, ja pojechałem na koniec świata.
_________________________________________________________________________________
Kamienica

Trzypiętrowa kamienica wygląda jak trup. Odkąd jej poprzednich lokatorów przenieśli do getta, już nikt nie ma serca, żeby o nią zadbać.  Duże, widne mieszkania zamieniono na kwaterunkowe klity i upchnięto w nich bandę pijaków i złodziei, którzy w czasie wojny robili jakieś ciemne interesy z okupantem.
Po dawnych mieszkańcach pozostały jaśniejsze plamy na ścianach spod obrazów świętych cadyków i zardzewiały szyld nad dawnym sklepem kolonialnym, w którym teraz jest pralnia chemiczna.

Z otwartego kibla na podwórku unosi się straszliwy fetor, na który odporni są tylko mieszkańcy kamienicy i czarna chmura much. Gromadka wyrostków bawi się pod śmietnikiem w poszukiwaczy skarbów. Dziewczynki siedzą na trzepaku i z obrzydzeniem obserwują, jak ich koledzy i bracia grzebią w przepełnionych pojemnikach. Jedna z dziewczynek zwisa z trzepaka głową w dół. Chyba zapomniała majtek, ale nikt nawet nie zwraca na to uwagi.

Pijany Zajkowski  wytacza się z bramy i jest w nastroju do śpiewu i tańca. Wpada między dzieci, a te rozbiegają się na wszystkie strony piszcząc wniebogłosy. Ich krzyki odbijają sie od ścian kamienicy, żeby wraz z łuszczącym się tynkiem upaść na zdezelowany chodnik.

Z okna na trzecim piętrze wypada wiązankę chujów i kurew, jak stado spłoszonych gołębi i miesza się z piskiem dzieciaków. Stara kamienica charczy i świszczy w przedagonalnym pobudzeniu, bo jutro ktoś zaśnie z zapalonym papierosem.
_________________________________________________________________________________

Mrówka w mojej głowie

Cień kamienicy wydłużał się, jakby ktoś dobudowywał kolejne piętra i wciskał je pomiędzy dach i poddasze. Zachwycony niecodziennym widokiem, upadłem na kolana, żeby podziękować losowi za ten cudowny obraz. Kiedy moje usta zbliżały się do powierzchni chodnikowej płytki, żeby złożyć na niej pocałunek, nieoczekiwanie na ich drodze pojawiła się leśna mrówka, a ściślej jej owłosiony odwłok. Wiem, bo widziałem na zdjęciach, zrobionych przy pomocy mikroskopu elektronowego. Przypadkowo ucałowana mrówka, zatrzymała się zdezorientowana i uniosła główkę. Patrząc mi prosto w oczy, poruszyła żuwaczkami tak, jakby chciała coś do mnie powiedzieć.


Pochyliłem głowę i nadstawiłem ucha, żeby usłyszeć, co ma mi do powiedzenia, ten przypadkowy owad. Mrówka odebrała mój gest, jako zaproszenie. Wspięła się po małżowinie usznej i weszła do środka mojej głowy. Kiedy znalazła się w pobliżu mojego ucha środkowego, mogliśmy się już swobodnie komunikować. Opowiedziała mi o swoim życiu i pracy na terenie Nadleśnictwa Rudka, należącego do PGL Lasy Państwowe. Została wysłana ze specjalną misją, celem zbadania zasobów naturalnych na obszarach, sąsiadujących z nadleśnictwem. W ten sposób trafiła do mojego miasta, w którym się zupełnie pogubiła. Ja też opowiedziałem jej trochę o sobie i moich zainteresowaniach. A w szczególności, o moim zamiłowaniu do zbierania pięknych widoków i przeżyć.




 Odkąd zamieszkała w mojej głowie, to poczułem, że wypełniła jakąś pustkę. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak dobrze jest mieć kogoś bliskiego, kto czasem szepnie coś miłego do ucha. Było to fantastyczne przeżycie, które dołączyłem do serii pięknych przeżyć z mojej kolekcji. Ja zapewniłem jej mieszkanie i poczucie bezpieczeństwa, na tym nieznanym terenie, pośród obcych miejsc i ludzi.



Żyliśmy tak sobie w symbiozie, a nasze uczucie przeradzało się z pierwotnej fascynacji, w coś głębokiego, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Któregoś dnia powiedziała mi, że chyba najwyższy czas, abym poznał jej rodzinę. Pojechaliśmy do Nadleśnictwa Rudka. Słońce dotykało już wierzchołków drzew, rzucając złote plamy na ściółkę. Na jednej z takich plam był ogromny kopiec, zbudowany przez siostry mojej mrówki.



Trochę to dziwne, ale mrówki były przygotowane na nasz przyjazd. Po rozgarnięciu patykiem wierzchniej warstwy gniazda, znalazłem otwór, przez który zszedłem do specjalnego, gościnnego pomieszczenia, zbudowanego specjalnie dla mnie przez robotnice. Rozłożyłem się wygodnie na posłaniu, wyłożonym kawałeczkami listków. Zostałem poczęstowany grzybkami z własnej hodowli, po których się poczułem troszkę dziwnie i górą białych, tłustych larw na łopianowym liściu.

W tym czasie, siostry mojej mrówki zabudowywały otwór nad naszymi głowa i nastały egipskie ciemności. Ja, miłośnik pięknych obrazów i przeżyć poczułem się strasznie nieswojo, w tym obcym, ciemnym miejscu. Po pewnym czasie, oboje uznaliśmy, że jednak nie jesteśmy dla siebie stworzeni i najlepiej będzie, jeśli każde z nas wróci do swojego świata.

Rozstaliśmy się w zgodzie i już nigdy więcej jej nie spotkałem. Jedyne, co mi pozostało po tamtym wydarzeniu, to lekkie mrowienie. Gdzieś w okolicach prawego ucha środkowego.
_________________________________________________________________________________

Studnia w Ndimba Parish

A w studni znowu nie ma wody, tylko jakieś rdzawo-pomarańczowe, śmierdzące błoto. Człowiek, po umyciu się czymś takim, wygląda jak członek plemienia Himba. Mam nadzieję, że się trochę napełni podczas pory deszczowej. Rano, chciałem się porządnie umyć w rzece. Idą święta i chyba wypada jakoś wyglądać. Idę nad rzekę, a tu jak na złość, kąpią się jakieś kobiety. W zasadzie, to młode dziewczyny. Ne znam ich, chyba nie z mojej parafii.
- Mwapoleni Mukwai! – Wykrzykują radośnie.
- Eya Mukwai! – Odpowiadam, lekko zażenowany widokiem ich nagich, jędrnych piersi. Ten widok, będzie mnie później prześladował przez całe święta.
Nie wiem, co mam robić, odechciało mi się już kąpieli. W ogóle mi się nic nie chce. Rano tak mi się kręciło w głowie, że myślałem, że się nie podniosę. Muszę poprosić Michaela, żeby mi przywiózł z miasta chloroquine, bo jak się w święta rozłożę, to będzie bieda. Aha i nowe klapki. Dam mu banany, które mi dzisiaj przynieśli z wioski. Całą kiść. Ja tego nie zjem, a on ma dużo dzieci. Michale, to jest święty człowiek. Zawsze uśmiechnięty, ośmioro dzieci na utrzymaniu, praca u mnie, obowiązki pastora w jego kościele Adwentystów Dnia Siódmego, a on zawsze taki wesoły i można z nim pożartować. O, właśnie jedzie.
- Good Morning father Francis!
- Hi Michael, how are you?
- Fine, fine father Francis – odpowiada, a jego białe zęby, aż świecą z wnętrza szoferki.
 Zaraz go poproszę, żeby mi zostawił pickupa, bo nie będę miał, czym dojechać do New Town wieczorem, żeby odprawić wielkopiątkowe nabożeństwo. Już chyba po raz setny zapchał mi się filtr w motorze. To nie jest sprzęt na takie warunki. Więcej w nim dłubania niż jakiegoś pożytku. Najlepiej pójdę się położyć. W głowie mi się kręci, a wieczorem jeszcze nabożeństwo. Muszę być w formie.
Jak zwykle, przy okazji świąt, dopada mnie chandra. Kiedy sobie wyobrażam święta w kraju, gdzie całe rodziny szykują się do świąt, jest tak domowo, rodzinnie. A ja tu sam, w tym buszu, z wyschniętą studnią i nawrotem malarii. Dobra, trzeba się wziąć w garść. Widocznie to jest mój krzyż. Przyjmij Panie to wszystko.
O, studnia prawie już pusta, a deszczu nie widać. Może to i lepiej, gdyby zaczęło lać, to pewnie bym miał problem z dotarciem do New Town na uroczystości? Pan Bóg wie, co robi.
- Aaaaaaaaa! Duuuurrrrnnnaaa sttttuuuudddnnniiiaaaa! Aaaaaaaa!
- Father Francis, everything ok.?
- Yes, yes, ok.
Za moimi plecami, wyrósł jak z pod ziemi Michael i jego białe jak mleko zęby. Omal nie wpadłem do studni. W dłoni trzyma pudełko tabletek i różowe klapki. Brakuje mi ostanio różowych okularów, to przynajmniej klapki będę miał różowe.
___________________________________________________________________________________

Głosy

To był sopran koloraturowy, charakteryzujący się skalą h do fis3 i bardzo dużą ruchliwością. Dzisiaj, wyśpiewał mi całą prawdę. Przedłużające się próby, podróże artystyczne. Był nim tenor, którego skala oscylowała miedzy c a d2. Już od dawna ich o to podejrzewałem, odkąd zacząłem wyczuwać w jej głosie jakiś fałsz, kiedy opowiadała mi o koncertach, wyjazdach.

Rozejrzałem się po sali i skinąłem na kelnera. Podszedł niespiesznie, a w jego głosie wyczułem znużenie. Pewnie, podobnie jak ja, chciał się już znaleźć w domu. Poprosiłem o rachunek i nie mogłem się powstrzymać, przed ostatnim łykiem Château Pontet-Canet, rocznik 2009. Przymknąłem oczy, wsłuchując się w odgłosy dochodzące ze wszystkich stron sali. 2009, był naprawdę znakomitym rocznikiem, nigdy mnie nie zawiódł.

Gwizdnąłem na żółtą taksówkę. Kierowca, starszy Afroamerykaninin słuchał bluesa. Zastukałem w szybkę i poprosiłem, żeby zrobił trochę głośniej. Chyba wywnioskował, że mi się nigdzie nie spieszy i chcę się zrelaksować, słuchając jego muzyki, bo woził mnie okrężną drogą przez pół Manhattanu. Miasto zasypiało.

Przestałem chodzić do opery. Nawet ominęło mnie wspaniałe wykonanie partii Królowej nocy z opery Czarodziejski flet, w jej wykonaniu. Jeszcze przez jakiś czas, znajdowałem w skrzynce repertuar na następne sezony. Ktoś jednak chyba uznał, że umarłem, bo od jakiegoś czasu już nie dostaję.

Co rano, a czasem kilka razy w nocy, budzi mnie silny głosik z przepony, o skali chyba jeszcze nieokreślonej. I ten drugi, najpiękniejszy i najczystszy, który wieczorem śpiewa temu pierwszemu kołysanki, rano pod prysznicem, robiąc w kuchni śniadanie albo tylko dla mnie, kiedy sobie leżymy na trawie w Central Parku, patrząc jak leniwie płyną chmury.
_________________________________________________________________________________

Ty

Dwa krzesła i stół. Znalazłem na śmietniku. Zdarłem z nich drucianą szczotką poprzedniego właściciela. Jutro, pojutrze pomaluję na biało. Będziemy pić herbatę i rozmawiać do rana. Podłoga wyłożona gazetami, wszystkie przeczytałem. Teraz odwracam na drugą stronę. Pod ścianą leżą dwa rulony tapety w duże kwiaty. Czerwone róże. Spodobają ci się, jak tylko skończę czytać.

Wszędzie cię szukałem, byłem w parku i na cmentarzu. Przyszła pani z bukietem złocistych chryzantem. Powiedziała, że jej mąż, to był kawał skurwysyna, ale też potrafił wzbudzić w niej taką namiętność, że wyje nocami z tęsknoty. Poszedłem na rynek. Kupiłem pęczek rzodkiewek. Nie udało mi się ich donieść do domu. Listki rzodkiewki kłują w język. Wróciłem się po następny. Sprzedawczyni spojrzała na mnie i dodała kilka marchewek. Spytałem, czy może jest twoją matką. Nie odpowiedziała, tylko pocałowała mnie w czoło.

Wstąpiłem do kościoła. Jakaś dziewczyna w czarnym welonie myła podłogę. Uśmiechnęła się do mnie, gdy sobie chłodziłem twarz wodą z dużej misy na nóżce. Spytałem, czy nie jest tobą. Odpowiedziała, że ma już oblubieńca, którego kocha odkąd pamięta.

Zatrzymałem się nad kałużą. Jakiś kundel chłeptał wodę. Pomyślałem, że to dobry pomysł i się przyłączyłem. Odskoczył, ale wrócił, żeby się ze mną napić. Poczęstowałem go marchewkami, ale odmówił. Myślę, że nasz pies będzie jadał marchewki.

Znudziło mi się chodzenie po mieście i postanowiłem wrócić, żeby poczytać gazety. Zapomniałem gdzie mieszkam. Musiałem kilkakrotnie odtwarzać całą trasę, żeby trafić do mojej kamienicy. Na szczęście, miałem jeszcze moje marchewki. W bramie siedziała jakaś dziewczyna. Długo mi się przyglądała, a ja jej. W końcu powiedziała, że ona to ty i że mnie już nigdy nie zostawi. Pocałowała mnie w usta.

Zasypiam i budzę się, a mieszkanie zmienia się tak, jak zaplanowałem. Chyba mam jakieś magiczne moce. Ta dziewczyna, wciąż siedzi przy łóżku i się do mnie uśmiecha. Postanowiłem ją nazywać twoim imieniem. Mam nadzieję, że się na mnie nie obrazisz.  
_________________________________________________________________________________
Autobus czerwony z pożądliwości

       Stał i gapił się na nią tymi swoimi przymrużonymi ślepkami. Nienawidziła go. A on śmiał się z niej. Jak inaczej mogła zinterpretować te iskierki w jego oczach? W innych okolicznościach, nawet by jej się to podobało. No i gdyby to ktoś inny na nią tak patrzył. Ale nie dzisiaj i nie on. Cieszyła się w duszy, że go tak łatwo rozszyfrowała. Niech sobie nie myśli, że jest taką nieotwartą księgą. I niech sobie nie myśli, że ona jest taka głupia. W tym momencie, poczuła straszliwą pustkę. Jest sama wśród tych wszystkich ludzi. Gdyby tu była Julka, jej najlepsza przyjaciółka. Nie widziały się już tak dawno, ma jej tyle do opowiedzenia. Wieczorem do niej zadzwoni, koniecznie. Teraz, czuje się jak na bezludnej wyspie, gdzie za palmę robił ten idiota. Dobre porównanie. Wyobrażenie sobie jego w charakterze palmy, na krótką chwilę poprawiło jej humor. Chcąc skonfrontować jego wygląd ze swoim wyobrażeniem, lekko uniosła głowę i obrzuciła go szybkim spojrzeniem. O zgrozo, on się dalej na nią gapi! To jakiś zboczeniec jest. Spokojnie, bez paniki. Czego uczył ją trener? Kopa w jaja i torbą w tą gogusiowatą gębę. Będzie problem z torbą, bo dzisiaj wzięła laptopa. Dobra dwa solidne kopy powinny wystarczyć, a później narobi takiego wrzasku, ze mu się odechce. A jeśli on jest silny jak byk? Powali ją tu i teraz, przy tych wszystkich ludziach, zadrze jej spódnice i zerwie majtki? Zaraz, jakie ona ma dzisiaj majtki? Aha, te koronkowe. Zedrze z niej majtki i... Czy on się przypadkiem uśmiechał? Już tak bezczelnie, od ucha do ucha? Facet ma tupet. To jest jakaś szowinistyczna świnia. Przecież jej nie zna, może ona ma chłopaka, z którym się kochają nad życie. Przecież nie ma wypisane na czole, że jest sama. Marek, to zwyczajny debil był. Pomyłka. Porażka życiowa. A może oni maja jakiś czujnik? Musi jeszcze sprawdzić ten uśmiech, czy przypadkiem jej się nie zdawało. On wysiada. Odwrócił się. Poczeka jeszcze, aż się zamkną za nim drzwi autobusu. Wtedy się uśmiechnie. Przecież on nie zatrzyma autobusu i nie wsiądzie z powrotem. O Jezuuuuu, zatrzymał, wsiadł! Co teraz będzie?
__________________________________________________________________________________

Moherowy beret pani Zajkowskiej

     Wróciła w poniedziałek i śpi bez przerwy już trzecią dobę. Zwyzywała mnie od najgorszych, od kurew jebanych w dupę, że aż grzech powtarzać i położyła się tak jak stała, w ubraniu na kanapie.  Dzisiaj rano wstała, zjadła budyń z konfiturą, ale zaraz wszystko zwymiotowała i dalej poszła spać. Zdjęła tylko spodnie. Najświętsza Panienka mnie wysłuchała. Już tak się denerwowałam. W niedziele po sumie pobiegałam do księdza Nowickiego, żeby poradził, co mam robić i dać na gregoriankę za starego. Kazał się uspokoić, odmówić Koronkę do Miłosierdzia Bożego w jej intencji i czekać. Za starego nic nie chciał. Mówił, że to za te piwonie, co to latem przynosiłam do dekorowania ołtarza. Wielkie mi co, a co ja z nimi zrobię? Zacny człowiek. Nigdy o pieniądzach nie mówi. W kościele jest zawsze czysto i ciepło, że aż płaszcz trzeba rozpinać. A jeszcze znajdzie grosz, żeby wesprzeć inne, budujące się parafie. Długo nie porozmawialiśmy, bo wlazły jakieś baby z chóru parafialnego i podsłuchiwały, o czym mówimy. Podziękowałam i wyszłam. Moje modlitwy zostały wysłuchane. Bóg przede mną krzyże stawia, ale jeśli o coś poproszę, to się zawsze tak dzieje.


     O jak się uśmiecha przez sen. Pewnie stary coś tam jej do ucha tłumaczy. Dzisiaj już do niego nie pojadę. Wczoraj mi się udało wyskoczyć na chwilę. Piękne chryzantemy, złociste mu wstawiłam. Kobieta sprzedawała z samochodu pod cmentarzem. Umówiłyśmy się, że będzie mi zostawiała. Stary, to było najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Chlał na początku, nie powiem. I awanturnik po wódce był straszny, ale stopniowo, pomalutku wyprowadziłam go na ludzi.
     
    Kaśka mnie wyzywa od zrytych beretów, ale się pytam, co ja mam robić? Ciągnie mnie do ludzi. Z paniami z kółka różańcowego, to można sobie porozmawiać, herbatę wypić. Nie będę cały dzień robić w ogródku. Nie mam już siły. Tyle, co na cmentarz pojadę do starego. Telewizora też nie załączam, bo tam same małpy skaczące na sznurkach pokazują. Nic wartościowego. Wybór papieża widziałam. Kasia mnie zawołała. Płakałyśmy obie jak bobry. Akurat, jak miał wychodzić na balkon, to zadzwonił do Kasi jakiś kolega. Powiedziała do niego, żeby spierdalał. I dobrze. Ludzie dzisiaj za grosz nie mają wyczucia. W takiej chwili do kogoś dzwonić? A ten papież wydaje się bardzo porządny i taki skromny. Modlę się i za tego starego, bo mi go też bardzo szkoda. Panie z kółka się śmieją, że takiego papieża, jakim był nasz Jan Paweł II, to nawet dwóch na raz nie zastąpi.

     Ona ma takie oczy jak jej ojciec. Czasem jak na mnie spojrzy, to aż mi się kolana trzęsą. Jakbym starego widziała. Znowu kot sąsiadów nasrał na rabatkę. Łep mu urwę, chociaż to stworzenie nie jest winne, tylko właściciele. Panie z kółka mówią, że kocie odchody są toksyczne i wypalają korzenie.  Już mi się nie chcę chodzić do tych z dołu. Kasię do nich poślę, jak wydobrzeje. Jak im sypnie wiązankę, to nie będą kota wypuszczać, żeby srał komuś do ogródka. 

 _________________________________________________________________________________

Cud sierpniowego poranka

     Sierpniowy poranek wreszcie się uwolnił od żaru lipcowych dni i może odetchnąć przyjemnym chłodem. Drzewa i trawy, rozkołysane przez lekki wiaterek z północy, drzemią napojone całonocnym deszczem.

Stygnąca ziemia odkrywa czarną, tłustą skórę, spowitą delikatną mgiełką, która zniknie z cieplejszymi promieniami słońca. Łąka budzi się do życia i już za chwilę popełznie, pobiegnie, poleci do swoich codziennych spraw.
  
Jest jakaś magia w tej chwili zawieszenia, w tej pauzie tuż przed akordem, co z tysięcy gardeł, skrzydeł i innych przeróżnych instrumentów wydobyty, ogłosi światu, że mamy nowy dzień.

Znieruchomiała przestrzeń, na rustykalnym obrazie z zieloną ważką, wymalowaną ręka największego artysty, która wisi w powietrzu, jakby się jeszcze zastanawiała, w którą ma lecieć stronę. A może kontempluje cudowność życia.

Znalazłszy się w centrum tego przedziwnego misterium boję się poruszyć, żeby przypadkiem nie zepsuć, żeby nie sprofanować tej maleńkiej namiastki wiekuistej szczęśliwości, która została mi dana. Oczyszczam myśli i patrzę na ten przecudny pejzaż.

Niesforna kropla spływa po policzku, ale zaraz znika w oceanie traw. A chwila trwa.


_________________________________________________________________________________

Śmierć iluzjonisty

     Przez całe życie był w drodze. I nie chodzi o jakąś główną, wielopasmową, z całym zapleczem gastronomiczno-hotelowym i bramkami co kilkadziesiąt kilometrów, ale najczęściej o boczne drogi, niejednokrotnie szutrówki ze stukającymi kamykami w podwozie furgonetki. Jego samochód to był prawdziwy relikt z poprzedniej epoki, który wymagał niemałych iluzjonistycznych umiejętności, żeby przejść coroczny przegląd techniczny. Towarzyszyła mu jego asystentka, którą publicznie rżnął piłką ręczną, a prywatnie była jego kochanką. Jeździli od powiatu do powiatu ze swoimi występami, robiąc sobie dłuższą przerwę w okresie świąteczno- zimowym, podczas której iluzjonista odgrywał dobrego męża, ojca i dziadka, oraz obmyślał nowe sztuczki, a asystentka grała starą, aseksualną pannę. I żyli tak sobie długo i szczęśliwie, dając ludziom wiarę w nadprzyrodzone siły i zdolności, aż razu pewnego iluzjonista poczuł się zwyczajnie i po ludzku – źle. Okazało się, że jest ciężko chory i zostało mu niewiele czasu. Leżał na łożu śmierci, otoczony przez rodzinę, przyjaciół, znajomych i tych wszystkich, którzy liczyli, że na koniec zrobi jeszcze jakąś sztuczkę. Zaświeciła się niejedna para oczu, kiedy poprosił swoją asystentkę o podanie swojego najważniejszego rekwizytu, obok piły do drewna, magicznego kapelusza. Chciał jeszcze drżącą ręką z niego wydobyć, ukrytego w specjalnym schowku, małego króliczka, ale skonał. Zawiedziona publika odprowadziła go z opuszczonymi głowami na pobliski cmentarz i pochowała w rodzinnym grobowcu. Został wspomniany wcześniej kapelusz i ukryty w nim króliczek. Po pewnym czasie zdechł i króliczek z braku ruchu, marchewki i wody.
    I stała się rzecz przedziwna, bo kapelusz, troszkę już przykurzony, zaczął śmierdzieć trupem. Spowodowało to wielkie poruszenie, a nawet podziw. Ludzie stwierdzili jednogłośnie, że ten oto prowincjonalny iluzjonista był prawdziwym mistrzem, największym w całym województwie. Co ja gadam, w całym kraju!

__________________________________________________________________________________

Pogaduszki do poduszki

      Dzwoni do mnie pewna pani, z propozycją ubezpieczenia laptopa od zalania kawą, bo według jej obliczeń, to jest najczęstsza przyczyna awarii sprzętu komputerowego. Koszt takiego ubezpieczenia, to jedynie kilka złotych miesięcznie.
      Podczas którejś rozmowy ustaliliśmy, że w moim przypadku takie ubezpieczenie jest niepotrzebne, ponieważ mojemu laptopowi nie grozi zalanie kawą, herbatą, tudzież innym płynem. Pod blatem biurka zrobiłem wysuwaną półeczkę i tam jest schowany mój laptop razem ze stacją dokującą.
Pochwaliła mnie za innowacyjność i poprosiła, żebym sobie teraz wyobraził, że właśnie płonie moje mieszkanie, a ja mam jeszcze możliwość coś z niego wynieść. Pewnie pomyślała o moim laptopie, ukrytym pod biurkiem, ale ja pomyślałem sobie o rodzinie. Zapytała, czy stać by mnie było na taki heroizm, żeby kilka razy się wracać po kolejną osobę, kiedy wszystko wokół płonie. Odpowiedziałem, że w takiej sytuacji ciężko jest mi sobie wyobrazić, jakbym się zachował. A przy okazji rozmowy o rodzinie, poruszyliśmy kwestię ubezpieczenia dzieci od następstw nieszczęśliwych wypadków, bo przecież tyle się słyszy różnych strasznych historii.
      Następnie przeszliśmy do tematów geopolitycznych. Miałem sobie wyobrazić, że wybuchła wojna. Jestem świeżo po lekturze „Pięć lat kacetu” i bez problemu wyobraziłem sobie obóz i jak kapo z mojego komanda topi w beczce przypadkowo wybranych więźniów. Temat uwięzienia, skojarzył się pani z potrzebą ubezpieczenia kart bankomatowych od kradzieży. Opowiedziała mi swoją historię, jak to złodzieje zeskanowali jej kartę i wybrali z konta dwieście złotych, że musiała później pożyczać pieniądze od rodziców.
      Jest jeszcze jeden pan, z którym rozmawiam o bezpłatnych badaniach dla kobiet, w jakiejś prywatnej klinice. Zwraca się do mnie per „Pani Elżbieto”, ponieważ tak ma w bazie danych, ale ja już się do tego przyzwyczaiłem.

______________________________________________________________________________

Ostatni Komancz Rzeczpospolitej - opowieść o wolności

     Bohaterem mojej opowieści będzie Janusz(Zioło) Kwiatkowski. Ostatni Komancz Rzeczpospolitej, w którego żyłach płynęła najprawdziwsza krew północnoamerykańskich Indian - władców prerii.
      Ale zacznijmy od początku. Janusz urodził się na jednym z lubelskich blokowisk w czasach, kiedy o wolności można było sobie tylko pomarzyć, stojąc przed witryną Pewexu. Jego przodkiem był jeden z ostatnich wodzów z Wielkich Równin, przywieziony do Europy, żeby wraz z obwoźnym cyrkiem pokazywać sztuczki, o których białym się nawet nie śniło.
     Janusz miał słabość do szybkiej jazdy. Nigdy nie schodził swoim czerwonym Fordem Mustangiem, sprowadzonym ze Stanów, ze stu dwudziestu (nawet po terenie zabudowanym) i ograniczały go tylko misie z suszarkami i punkty karne. Miał słabość do ogromnych przestrzeni. Przemierzył Bieszczady wzdłuż i wszerz zatrzymując się zawsze na kilka dni w Komańczy. A jego ostatnią słabością były substancje odurzające, które palił namiętnie i przy byle okazji.
     Nasz bohater lubił słuchać Ethnic Metalu i nosił się w czarnej katanie ze skóry bizona z frędzelkami, a w długie, miękkie włosy wplatał czasem kruczoczarne pióra gawronów. Ze swoją czerwono-śniadą karnacją wyglądał przy tym trochę jak Rumun, a może trochę jak Ormianin.
     Miał piękną dziewczynę z Podlasia. Jej ojciec żył z hodowli bydła mięsnej rasy Piemontese. Rodzice dziewczyny byli początkowo nieufni w stosunku do Janusza. Wiadomo, że na Podlasiu ciężko jest się wkupić w łaski obcym, a tym bardziej miastowym. Ale zdarzył się wypadek, który zmienił nastawienie rodziny do Janusza.
     Otóż, razu pewnego ogromny buhaj wyskoczył z kuczy w czasie pojenia i rozpoczął szarżę w kierunku niebieskiego Fiata Sieny, należącego do przyszłego teścia. Samochód był zaparkowany na środku gumna i błyszczał w słońcu, ślicznie umyty przez przyszłego zięcia. Chłopak stał blisko, a że nie miał nic innego pod ręką, chwycił siedmiokilowy młot z długim trzonkiem i jednym ciosem posadził na zadzie prawie pół tony steków wołowych. Przyszły teść podrapał się po głowie i wymamrotał z uznaniem:
- Jebut twoju mać!
     Od tej chwili, Janusz stał się członkiem rodziny, a przyszły teść miał dla niego zawsze piątkę samogonu rozlaną do butelek po Żubrówce pod pomidorka, swojską kiełbaskę, czy czasem tylko pod wodę ze studni.
     W tym miejscu historia się kończy, a została opowiedziana po to, żeby wszystkim uzmysłowić, że czasem wolność jest w środku człowieka, że płynie w jego żyłach i można być najprawdziwszym orłem bielikiem, mieszkając przez całe życie w kurniku.

_______________________________________________________________________________


Karolek!
         
              Moja siostra ma kotkę, Pusię. I ta kotka opanowała do perfekcji dźwiękonaśladownictwo. Ilekroć chciała się dostać do mieszkania z korytarza, miauczała: "Karolek!”. Identycznie, jak teściowa mojej siostry, która mieszkała nad nimi. Starsza pani czasem wychodziła na schody i wołała syna mojej siostry - Karolka, żeby zrobił jej zakupy, czy coś załatwił. Kot odkrył, że za każdym "Karolkiem" otwierają się drzwi i wypada Karolek, a wtedy można się wślizgnąć do środka. I było tak do śmierci teściowej. Kiedy skończyły się „Karolki”, kotka sama opanowała wskakiwanie na klamkę i otwieranie sobie drzwi.

___________________________________________________________________________


W bokserkach i bez

 Madagaskar! Pomyślałem sobie, widząc stado pingwinów niezdarnie drepcących w kierunku buffet table. Kwartet smyczkowy zarzynał instrumenty jakąś skoczną, ludową melodią, przerobioną przez Chopina w taki sposób, żeby dało się tego słuchać na salonach i przy podobnych okazjach. A w pomieszczeniu panował półmrok z dominującym kolorem czerwonym.
    Rozejrzałem się po identycznych gębach, które wszystkie miały mocno wywinięte dolne wargi. Wywinięta dolna warga, jest skutkiem ubocznym życia w luksusie i pożerania nadmiernych ilości wykwintnych dań, co prowadzi do częstego mlaskania. I od tych właśnie mlaśnięć, wywija się dolna warga i tworzy charakterystyczny dzióbek.
    Ale nie przyszedłem tutaj po to, żeby oglądać wargi i to w dodatku męskie. Rodzi się pytanie, po co ja tutaj w ogóle jestem albo czym się różnię od tych zabawnych ptaszków? Przecież na moim smokingu nie ma informacji, że został wypożyczony i że trzeba go oddać jutro do godziny szesnastej. Sam wyglądam trochę jak pingwin i w dodatku bezdzioby. A to wszystko z powodu podłego żarcia, jakie serwują orientalne knajpy w centrum. Czy odróżniam się od tych wszystkich Kowalskich czymś jeszcze? Mam na sobie czerwone bokserki z napisem Sex Machine i to jest coś, co się maluje na mojej twarzy, a co przeciętna kobieta zauważy z odległości jednego kilometra. Jestem inny.
    A jeśli już mowa o kobietach, to należy odwrócić głowę o sto osiemdziesiąt stopni. Fotele, kanapy i krzesła zostały tam umieszczone właśnie dla nich. Wiadomo, że im nie wypada rzucić się na buffet table, jak ich pingwinom. I żeby przypadkiem nie zasłabły z głodu albo od dużych ilości szampana, to cały wieczór przesiedzą z zaplecionymi kilka razy nogami. Wszystkie blade jak papier, chyba od specyfików do pielęgnacji twarzy, a może po prostu z braku witamin.
    Przyjaciele mówią, że ze mnie pierwszorzędny obserwator. I tym razem, udało mi się wypatrzeć pośród tej bieli kobiecych twarzy, prawdziwą perełkę. Dziewczyna wyglądała trochę jak karczemna dziewka, wzięta w jasyr, umyta, przebrana i postawiona przed kalifem. Jej skóra była śniada, a wzrok dziki i pełen pożądliwości. Ona chyba też wypatrzyła mnie w tłumie pingwinów, bo bez skrępowania podeszła i poprosiła o nałożenie ogromnej porcji ostryg.
    Uznałem, ze to jest najlepszy moment, żeby wspomnieć coś na temat moich bokserek. Ale ona uśmiechnęła się z politowaniem i rozstawiła lekko nogi, jakby chciała mi pokazać, co się kryje pod długą, wieczorową suknią. Wsunąłem czubek buta, lakierowany jak lusterko i o mały włos, a obryzgałbym wszystko dookoła ślimaczymi jajeczkami, których miałem pełne usta.
    Wybiegliśmy i już w taksówce okazało się, że mieszka tylko kilka ulic dalej, a suknię wypożyczyła w tej samej wypożyczalni, co ja mój smoking. Rozmawialiśmy długo w nocy, a nasze jeszcze do jutra stroje, rozwieszone na drzwiach szafy, muskały się delikatnie rękawami przy każdym podmuchu wiatru.
    Kiedy wróciłem do domu, to zorientowałem się, że zapomniałem swoich bokserek. Muszę przyznać, że bez nich jest mi o wiele wygodniej.

_______________________________________________________________________________

 Gwizdek

            Czajnik zagwizdał głośno i przeciągle, ale nie będę się natychmiast podrywał i pędził do kuchni, jak to inni mają w zwyczaju. Nigdy też wcześniej nie przygotowuję kubka z zasypaną herbatą i odmierzonym cukrem. Podnoszę się dopiero po dłuższej chwili i to głównie ze względu na innych, dla których każda kolejna sekunda to jest chyba wyparowana bezcenna kropla wody albo wypalony ostatni centymetr sześcienny gazu, za który płacimy fortunę.
            Dla mnie to jest kwestia zasad. Nie będzie mi tu jakiś czajnikowy gwizdek rozkazywał i mnie poganiał. Podobnie jest z budzikiem, telefonem, a nawet z pęcherzem. Już mam to we krwi, że się buntuję, kiedy ktoś lub coś wymusza na mnie natychmiastowe reakcje w stylu: padnij, powstań.
             Zostało mi to z dzieciństwa i jest chyba wynikiem surowego wychowania przez osobę autokratyczną, a do takich właśnie osób zaliczała się moja świętej pamięci babcia. Babcia nie znosiła sprzeciwu i każdą próbę buntu dusiła w zarodku, a przynajmniej do czasu, kiedy miała nade mną fizyczną przewagę. Sama była wychowywana według przedwojennych metod wychowawczych, obowiązujących w wyższych sferach. Do rodziców nie zwracało się inaczej, niż w trzeciej osobie i na każde polecenie należało regulaminowo dygnąć, ewentualnie się ukłonić i odmaszerować. Nie było to raczej ustrój demokratyczny, który obowiązuje w dzisiejszych rodzinach, gdzie dziecko ma prawo weta, z którego skwapliwie korzysta.
            Podniosłem się wreszcie z wersalki i niespiesznym krokiem poczłapałem do kuchni. A żeby się jeszcze przez chwilę podroczyć z gwizdkiem, najpierw uchyliłem kuchenne okno, którego szyba zrobiła się matowa od pary. W ostatniej chwili zmieniłem zdanie i zamiast herbaty, wsypałem do mojego ulubionego „kubka szefa” czubatą łyżeczkę kawy rozpuszczalnej i dwie płaskie łyżeczki cukru trzcinowego..
            I kiedy wreszcie zdecydowałem, że nadszedł odpowiedni moment na przekręcenie kurka z gazem, rozległ się dzwonek do drzwi. Odczekałem trzydzieści sekund i zalałem kawę wrzątkiem, zostawiając trochę miejsca na mleko, a następnie poszedłem sprawdzić, kto się do mnie dobija o tej porze.

______________________________________________________________

Lipiec

            Lipiec żarzył się aż do białości i kto żyw uciekał z betonowego blokowiska, aby choć na chwilę zanurzyć rozpalone ciało w jakiejś odrobinie wody, byle tylko nadającej się do kąpieli. Gospodynie domowe, ubrane w kolorowe podomki bez ramiączek i z różnym motywem kwiatowym, okupowały jedyną ławkę pod blokiem, korzystając z kojącego cienia, rzucanego przez dziesięciopiętrowy blok. Oczami wyobraźni zaglądały właśnie do garnków z gotującym się obiadem albo w oczy swoich mężów pijaków, odpowiedzialnych za nieznośny upał, zapach zupy botwinkowej w dusznej kuchni i za wszystko zło, które właśnie się wydarza na tym świecie. Patrzyły na mnie, jak na ślimaka, pełznącego środkiem placu zabaw, który przypominał rozgrzaną patelnię. Pewnie modliły się w duchu, żebym się zaraz usmażył i dzięki temu oszczędził jakiejś niewinnej kobiecie siedzenia na ławce pod blokiem w taki skwar, kiedy jej mąż będzie leżał w jakimś rowie, rozebrany do pasa i z butelką taniego wina. Wszystkie miały szeroko rozstawione nogi i wszystkim było widać majtki. Nie wiem, czy to dla ochłody, czy może od tego myślenia o mężach-pijakach.

________________________________________________________________________________

Skrzyżowanie

         Wjechał na chodnik, uderzył w hydrant i zatrzymał się dopiero na schodach, wiodących do kościoła pod wezwaniem Zbawiciela. Pojawiły się utrudnienia w ruchu na całej długości ulicy. Trysnęła woda i krew, ponieważ ktoś odniósł obrażenia. Z boku na to patrząc, wydaje się, że winny był kierowca czerwonego opla astry, ale trzy razy się zaparł, pytany przez funkcjonariuszy, czy to nie on wymusił pierwszeństwo.
          Zebrani wokół gapie, podnieśli taki krzyk, jakby chcieli ukrzyżować tego biednego człowieka, że to ewidentnie jest z jego winy i że takim, to powinno się zabierać prawo jazdy. Policjant z drogówki rozkrzyżował ramiona, próbując rozładować korek i chyba pomyślał, że ten oto człowiek jest niewinny, a winę ponosi kierowca żółtej furgonetki z logo zakładów bukmacherskich.
          Momentalnie zrobiło się ciemno, jakby ktoś wyłączył słońce. To chmura migrujących ptaków, na moment zasłoniła niebo. Zegar na wieży kościoła wybił godzinę osiemnastą i wtedy ktoś krzynął, że w Reserved właśnie kończy się wyprzedaż wiosennej kolekcji.
_______________________________________________________________________________
Wielkie oczy
Zastanawiam nad kolorem opaski przeciw komarom, a sprzedawca patrzy na mnie tak, jakbym miał za chwilę wyciągnąć z kieszeni pistolet-straszak i zażądać całego dziennego utargu.
- za dużo pan ogląda filmów kryminalnych - rzucam, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od opasek.
Opaski są w czterech kolorach, ale żaden mi się tak naprawdę nie podoba.
- czy nie ma innych kolorów - pytam po raz trzeci.
Widzę w szybie sklepowej witrynki, że sprzedawca drobnymi kroczkami cofa się w kierunku zaplecza, w którym pewnie zostawił telefon albo nieroztropnie zainstalował przycisk antynapadowy.
- przycisk antynapadowy, powinno się instalować pod ladą - pouczam.
Sprzedawca nieruchomieje, a ja wciąż mam problem z doborem odpowiedniej opaski.
- ciągle pada - wyrzuca z siebie sprzedawca, jak kawałek kości pieczonego kurczaka, który utknął gdzieś w przełyku, po czym bierze głęboki oddech.
Odrywam wzrok od witrynki, prześlizguję się po wystawowym oknie i nieruchomieję na twarzy sprzedawcy.
- no i co z tego?- pytam zaczepnie.
- kiedy pada deszcz, to komary tak nie dokuczają, tylko chowają się pod liśćmi - odpowiada drżącym głosem sprzedawca.
Z jednej strony żal mi tego człowieka, a z drugiej jestem na niego wściekły i nie potrafię tego ukryć. Bo kiedy chce się zamówić dwadzieścia tysięcy sztuk, to klient ma chyba prawo trochę poprzebierać i powybrzydzać?
- sam sobie jesteś winien – wykrzykuję mu prosto w oczy i wychodzę.
_______________________________________________________________________________
Władca srebrzysto-zielonych much
              Lubił przesiadywać w przydomowym ogródku. Opalony na mahoń i w cieniu czarnego bzu, wyglądał trochę jak afrykański władca, z nieodzowną wierzbową witką w dłoni do rozganiania srebrzysto-zielonych much, krążących nad jego głową. Wyglądało to trochę tak, jakby prowadził z muchami jakąś prywatną wojnę, bo machał z taką zawziętością, że aż świszczało. Minę miał przy tym, jaką zwykli mieć najwięksi i najgroźniejsi wodzowie w historii wszystkich wojen. Każdemu świśnięciu, towarzyszyło głośne łomotanie w klatkach spłoszonych królików, jak bicie w afrykańskie bębny, które niosło się echem po całym parku, podrywając do góry kolonię ptaków. Ten magiczny rytuał, można było obejrzeć i usłyszeć przez całe lato, z pominięciem dni wietrznych i pochmurnych. A wtedy, jakoś tak dziwnie wyglądało puste krzesło pod krzakiem.
               Nigdy nie miałem odwagi podejść i zapytać, dlaczego tak tu siedzi, w cieniu czarnego bzu i walczy ze srebrzysto-zielonymi muchami. Ludzie powiadają, że zabił swoją matkę, wbijając jej w gardło nożyczki
______________________________________________________________________________
  Dama z różą          

             Ostatnio zaczęła odczuwać jakąś dziwną pustkę. Nie pomógł piękny tatuaż, który sobie zrobiła tuż nad piczką, po lewej stronie. Angielska róża, co wyrasta z korony cierniowej, czy jakoś tak. Chociaż, już dawno przestała myśleć o facetach, jak o czymś trwałym. Nigdy nie miała w nich oparcia, zawsze się musiała wykłócać, o każdy dodatkowy grosz do alimentów.
A jeśli chodzi o orgazmy, to przecież większość była udawanych. No może na samym początku, kiedy była jeszcze młodą siksą. Wtedy, to aż się cała trzęsła na samą myśl o chłopakach. Później było już tylko gorzej, jak odrabianie pieprzonej pańszczyzny. Nie mogła patrzeć, jak się ślinią na jedno jej skinienie, jedno słowo.
               Dzieci miała pięcioro, nie licząc tych wyskrobanych, a każde z innej parafii, czyli żadne nie było podobne do niej i wystarczyło na nie spojrzeć, żeby przez głowę przeleciały te wszystkie nieudane związki i krótkotrwałe przygody.
              Zdjęła majtki, żeby jeszcze raz się sobie przyjrzeć i pomyślała, że może to przez złą dietę. Ostatnio nic nie robi, tylko obżera się chipsami albo ogląda te idiotyczne seriale, w których ludzie nie mają innych problemów niż tylko seks i pieniądze. Prawdę powiedziawszy, to ona tez nie miała innych.
              Z religią już dawno zrobiła porządek. Wiara w Pana B. ma jej sprawiać przyjemność, dawać komfort psychiczny, więc jak najdalej od czarnych i od tych wszystkich nakazów i zakazów. Zafascynowała się religiami Dalekiego Wschodu i okultyzmem. Połączyła wszystko, co znalazła w tym dobre dla siebie i tak stała się osobą głęboko wierzącą, walczącą z klerem na forach internetowych i przy okazji kolędy.
              Jeśli chodzi o politykę, to ją miała głęboko w tyłku, dosłownie. Miała kiedyś takiego lokalnego polityka, który nie interesował się niczym innym, niż tylko tym, co ma z tyłu. W końcu, kopnęła go w ten jego śmierdzący zad, bo był monotematyczny do bólu i na dodatek żałował jej pieniędzy. Od tamtego czasu nie ogląda Wiadomości, bo się boi, że może zobaczy ten jego siny nochal.
            Szukając przyczyny swojego chwilowego stanu, doszła do wniosku, że musi sobie wziąć jakiegoś kundelka ze schroniska. Dzieciaki już dawno męczą, że chcą mieć psa. A pies wiadomo, wierniejszy od faceta.

______________________________________________________________________________

Pies

Naczelnik patrzył mu prosto w oczy tak, jakby chciał go pożreć wzrokiem.
- Nie będę tolerował takich postaw! Takiej postawy! - zapiał jak kogut i opadł na fotel, teatralnym gestem zasłaniając twarz.
- Tutaj się liczy kolektyw. Jeśli chcesz błyszczeć, to nie na tym niebie. My gramy zespołowo i najbardziej nie tolerujemy nadgorliwości. Co, spieszy ci się, żeby mnie wygryźć ze stołka? Zachciało ci się awansu? - wycedził Naczelnik.
- Nie - odpowiedział cichutko, jak skazaniec, na chwile przed egzekucją.
- No to spierdalaj do swojej roboty! I żebym więcej nie słyszał, że wychodzisz przed szereg.
Po tych słowach, otworzył jakąś tekturową teczkę i zaczął w niej nerwowo grzebać.
Kiedy wychodzi z pokoju z Naczelnika, jeszcze raz spojrzał na jego purpurową twarz, na której teraz rysował się dziwny grymas. Coś, jakby szyderczy uśmiech, a może mu się tylko zdawało. Postanowił, że pójdzie do domu na piechotę, żeby to wszystko sobie jeszcze raz poukładać. Nigdy nie miał pretensji, że już od piętnastu lat pracuje na tym samym stanowisku, że nie dostaje podwyżki, a o urlop musi skomleć jak pies o miskę kaszy ze skwarkami. Czuł się teraz rzeczywiście, jak jakiś kundel przywiązany do drzewa i skopany przez swojego właściciela. I gdyby ktoś podał mu odbezpieczony rewolwer albo podstawił super szybki samochód, to nie wiadomo, jakby się to wszystko skończyło. Całe szczęście myśl o rodzinie, powstrzymała go przed zrobieniem czegoś złego i jakoś dowlókł się do domu, w którym żona dogotowywała kapuśniak z młodej kapustki na słonince.
______________________________________________________________________________
Udławcie się tym tekstem!
              Dlaczego wciąż spotykam na swojej drodze złych ludzi? Mam nawet czasem takie przeczucie, że to tylko ja jestem dobry. Muszę się bić o miejsce do lekarza pierwszego kontaktu, rozpychać łokciami, żeby się dostać do autobusu albo toczyć zaciekłe boje z licznym rodzeństwem o ostatnią kanapkę. I nie jakieś tam rarytasy. Chleb, masło, pasztet drobiowy i plasterek pomidora. Mój ojciec często marszczy czoło, a matka łapie się za serce. Sąsiadka z parteru, to była wredna małpa, najwredniejsza z wrednych i z powodu biernej postawy Opatrzności, sam musiałem jej wymierzać przeróżne kary. Niejednokrotnie, moja ręka sprawiedliwości, wrzucała jej przez otwarte okno do mieszkania ogryzki, stare trepy, a raz nawet pomazany piórnik. Latała do matki za każdym razem na skargę, tylko mnie utwierdzając w przekonaniu, że to był zły człowiek. Dziewczyny też były jakieś takie dziwne. Jedna, kiedy ją zapytałem, czy chce ze mną chodzić, to najpierw parsknęła śmiechem, potem dopytała: dokąd?, a na koniec wyrwała mi mój chiński piórnik i tak dokładnie pomazała długopisem, że nie pozostawało mi nic innego, jak tylko poczęstować nim później sąsiadkę i uciec. Pomyślałem, że jak już będę duży, to zostanę pisarzem albo poetą. I będę pisał teksty, które roztopią lód w sercach tych wszystkich ludzi. Na ziemi zapanuje pokój i miłość. Znajdę dziewczynę, która mi nie będzie mazała po piórniku, do sąsiadki przyjdzie syn-alkoholik z ogromnym bukietem kwiatów, uklęknie na chodniku, a ona chociaż przez chwilę nie będzie wredną małpą, a potem umrze szczęśliwa, przestaniemy walczyć o kanapki, a do lekarza będzie można wejść bez kolejki.  
_______________________________________________________________________________
Czy wszystkie kobiety to potwory?
                 Dopóki jesteś małą dziewczynką, to wszystko wydaje ci się takie różowe i słodkie. Koniki pony biegają po ukwieconej łączce. Zawsze świeci słonko. Jest ciepło, a na niebie jest kolorowa tęcza nawet wtedy, kiedy nie padał deszcz. Ptaszki i kotki jedzą ci z ręki, a pluszowe niedźwiadki mówią ludzkim głosem i popijają herbatkę z porcelanowych filiżanek. Ale pamiętaj, że przyjdzie taki czas i królewna zamieni się w potwora, który będzie pożerał wszystko, co spotka na swojej drodze. W pierwszej kolejności, skonsumuje swój związek! Później przyjdą gorzkie łzy, które będzie połykać jedna za drugą, jak jakiś nienasycony smok. A na koniec podejdzie do lustra. Nie, żeby zapytać, kto jest najpiękniejszy albo, żeby przejść na drugą stronę, ale żeby stwierdzić, żeby stwierdzić, że świat to nie jest bajka, on to nie jest żaden tam książę i że idzie lato, a ty wciąż wyglądasz jak potwór!
_______________________________________________________________________________
Może będzie lepiej, jeśli się nie spotkamy.
                     Czy pamiętasz nasze brudne nogi, schowane pod kołdrą? Pięty czarne jak święta ziemia między palcami. Lato było ciężkie i duszne, jak teraz. Skakaliśmy do zielonego stawu, w którym nikt inny nie chciał się kąpać. Okropne bąble po pokrzywach. Myślałaś, że zaraz umrzesz. Czy pamiętasz? A jednak nie umarłaś. Żyje w tobie tamta mała dziewczynka, a we mnie tamten chłopiec. Minęło tyle lat ciężkich i dusznych, a ty prawie się nie zmieniłaś. I ja jestem taki sam jak wtedy, kiedy sobie wyobrażałaś, jaki mam być. Że będę miał oczy twojego taty, a uśmiech wujka Leszka. Miał być twoim mężem, ale spadł z rusztowania. Że będziemy się dotykać stopami, siedząc na pomoście, który jest też czasem latającym dywanem. Boję się, że jeśli mnie teraz zobaczysz, to ci się nie spodoba, że zwijam papierki po cukierkach inaczej niż wtedy. Albo, że kiedy wskakuję do wody, to nie zatykam sobie nosa. Dlatego może lepiej, żebyśmy nigdy się nie spotkali. W życiu jest tyle rozczarowań. Po lecie ciężkim i dusznym przychodzi jesień albo czasem mama podnosi kołdrę i bez jednego słowa, pokazuje na łazienkę.
________________________________________________________________________________
  Dawna dziewczyna                   
                   Była chyba jedyną osobą, która potrafiła zamknąć mi usta, bez potrzeby zaklejenia ich szeroką taśmą klejącą. Robiły tak panie w „zerówce”, ale bały się mojej babci. Jak tylko któraś zauważyła, że babcia nadchodzi, to następowała szybka depilacja. Moja babcia nie była głupia i wypytywała później kolegów, dlaczego mam na ustach taki jasny prostokąt, ale oni też się jej panicznie bali i tylko patrzyli na siebie porozumiewawczo.
                     Wracając do mojej pierwszej wielkiej miłości, to byłem zawsze tak onieśmielony, ze nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Wydawałem tylko jakieś nieartykułowane dźwięki, ewentualnie kiwałem lub kręciłem głową. Głównie kiwałem, bo nie potrafiłem jej niczego odmówić. Ona to wykorzystywała i często służyłem, jako kołek do gry w gumę, który tylko stoi i się gapi jak guma albo wiatr unosi jej spódniczkę.
                     Kiedyś chciałem ją zaprosić na urodziny, ale nie miałem odwagi i zanim się na odwagę zebrałem, to wcześniej zaprosiłem pół osiedla. Mama była trochę przerażona, ale zorganizowała wszystko jak należy. Puszczaliśmy płyty, później obejrzeliśmy film z Charliem Chaplinem i stłukliśmy kieliszek. To znaczy, ja stłukłem, bo się bałem, że stłucze go Tomek, który się nim bawił wciągając powietrze i nosząc go jak dziób. Tomek był młodszym bratem Marty, której nie kochałem, ale byliśmy przyjaciółmi. Ich ojciec był jakimś ważnym działaczem opozycyjnym i jak tylko wrócił z internowania, to spakowali walizki i zniknęli. Ktoś mówił, że wyjechali do Ameryki.
                     Ojciec mojej miłości był milicjantem, ale wierzył w Boga. Ze względu na swój zawód nie było go na naszej Pierwszej Komunii. Do komunii szliśmy razem i ja sobie wyobrażałem, że idziemy do ślubu. Ona miała buty na obcasie i wydawała się wyższa, co mnie strasznie irytowało i nie pozwalało się skupić.
                    Po wielu latach, zaprosiłem ją do znajomych na naszej klasie, ale nie mam odwagi wchodzić na jej profil, bo tam się wyświetla, kto wchodził. A zresztą, kto w dzisiejszych czasach korzysta z naszej klasy?

________________________________________________________________________________


Nie dla frajerów
Wybraliśmy się nad rzekę. Ja, moja wymarzona dziewczyna i ja-zakompleksiony. Zaproponowałem, żebyśmy wdrapali się na wał przeciwpowodziowy, z którego jest wspaniały widok na całe zakole. Rzeczywiście było warto, chociaż ja-zakompleksiony wcale nie miał ochoty na żadne widoki i wolałby zostać w domu, w swoim pokoju. Moja wymarzona dziewczyna zwróciła mu uwagę, że jeśli będzie tak ciągle siedział w domu, zamiast zaprosić jakąś dziewczynę chociażby nad rzekę, to w końcu zostanie starym kawalerem. Ja-zakompleksiony nic nie odpowiedział, tylko się zaczerwienił. Chcąc go ratować z tej niezręcznej sytuacji rzuciłem:



- Ja, to bym ciebie obracał na wszystkie strony!

Spojrzała na mnie jakoś tak dziwnie i błyskawicznie zripostowała:

- Ale mnie nie obracasz!

Teraz ja się zaczerwieniłem, ale dosłownie na ułamek sekundy.

- Ale mógłbym.
- Mógłbyś, gdybyś mnie miał. To, co pozostaje w sferze twoich erotycznych fantazji, to się nie liczy!
- Jak to się nie liczy? Wszystko się liczy, ponieważ to wszystko, co sobie wyobrażamy, bardzo łatwo możemy wprowadzić w czyn. Wystarczy, że są ku temu sprzyjające okoliczności.
- Musi byś wcześniej spełnionych bardzo dużo warunków – odpowiedziała.
- No tak, ale jest pewne prawdopodobieństwo, że kiedyś, że kiedyś te warunki zostaną spełnione, a wtedy będę ciebie obracał na wszystkie strony.
Ja–zakompleksiony spojrzał na mnie z wyrzutem, dając mi do zrozumienia, że czuje się zażenowany, kiedy rozmawiamy przy nim o tych sprawach. Moja wymarzona dziewczyna uznała chyba ten temat za zamknięty, bo nagle wstała i ruszyła w kierunku małego pomostu. Ruszyłem za nią, ciągnąc za sobą ja-zakompleksionego, który chciał skorzystać z okazji i uciec do domu.
- Czekaj człowieku, dokąd ci się tak spieszy – szepnąłem.
- Wolę sobie posiedzieć w domu, zamiast wysłuchiwać waszych głupich, gdybologicznych dyskusji pt. co by było, gdybyś ją miał.
- Przecież to jest fajne – odpowiedziałem.
- Z tego nic nie wynika – zauważył.
- Idziecie wreszcie? – moja wymarzona dziewczyna krzyknęła zniecierpliwiona.
I wtedy sobie wyobraziłem, że jesteśmy nadzy, a ja ją obracam na wszystkie strony właśnie tutaj, na tym zbutwiałym pomoście. Trwało to chwilę, bo sobie przypomniałem, że jest przecież ja-zakompleksiony, który przez ten cały czas stoi nad nami i się gapi.
_______________________________________________________________________________

Gołe stopy

              Moja wymarzona dziewczyna zaproponowała, żebyśmy zdjęli buty, skarpetki i się troszkę pomiziali. Są słowa, które mnie strasznie irytują i kiedy je słyszę, to dostaję białej gorączki. Do tych słów zalicza się miziane, użyte w każdej osobie i czasie. W tym przypadku, nie było mowy o jakiś niespodziewanych wybuchach dzikiej furii z powodu jednego słowa, ponieważ padło z ust mojej wymarzonej dziewczyny.
- Połaskoczemy – burknąłem tylko pod nosem i czterema szybkimi ruchami pozbyłem się butów i stopek.
Ja-zakompleksiony nie chciał zdejmować skarpet, ponieważ pękają mu paznokcie i od dziecka się tego wstydzi. Powiedział mi, że jeśli kiedyś będzie miał dziewczynę, co raczej jest mało prawdopodobne, to będzie z nią chodził do łóżka w skarpetkach, a najlepiej w ogóle przy zgaszonym świetle, bo jeszcze jest kilka rzeczy, których się wstydzi.
- Nie będę się koncentrował na twoich paznokciach i jeszcze kilku rzeczach, których się wstydzisz, tylko wolę sobie wyobrazić, jak moja wymarzona dziewczyna, czterema ruchami zdejmuje z siebie wszystko – mówiąc to, powtórzyłem sobie w głowie całą scenkę kilka razy.
- Jesteś niewyżytym oblesiem – odpalił ja-zakompleksiony i w skarpetach wlazł do rzeki. Po chwili zniknął pod pomostem tłumacząc, że chce poszukać raków, ale oboje z moją wymarzoną dziewczyną wiedzieliśmy, że pewnie wstydzi się swoich wystających żeber i tatuażu, który sobie zrobił długopisem na koloniach.
_______________________________________________________________________________

Straszny dwór


Zawsze panował tu półmrok. Drzewa złączone grubymi konarami tworzyły coś na kształt wysokiego, gotyckiego sklepienia i zazdrośnie pilnowały, żeby się przypadkiem nie przedarł nawet najcieńszy promień słońca. Nieliczne promyczki, którym się udawało jakoś przedostać przez ciemnozieloną gęstwinę, rozlewały się złotymi plamami na grubej skorupie zbutwiałych liści, gdzie pojedyncze źdźbła trawy, próbowały desperacko walczyć z hegemonią dębów szypułkowych, lip szerokolistnych i jesionów wyniosłych. Niestety była to misja z góry skazana na niepowodzenie.

Jak na prawdziwych władców przystało, te parkowe olbrzymy miały też swoje słabości. Lubiły tańczyć do silniejszych podmuchów wiatru, kołysząc do snu kolejne pokolenia kawek i gawronów ażeby, choć na chwilę uwolnić powietrze od ich ptasich kłótni i sporów. A czasem, kiedy wiatr się zapomniał w swoim muzykowaniu i zagrał jakiś naprawdę skoczny kawałek, drzewa robiły się niezdarne jak dzieci i wpadały na siebie albo tylko smagały się wzajemnie długimi ramionami, łamiąc sobie przy tym rozczapierzone palce.

W samym sercu tego drzewnego królestwa rozłożył się dwór szlachecki, o nieregularnej i niejednolitej bryle. Ponury i tajemniczy, jak całe jego otoczenie. Wchodziło się do środka przez mroczną sień, jak do otchłani Hadesu. Podobno było gdzieś światło, ale nikt chyba nie miał odwagi macać wilgotnych ścian w obawie, żeby nie trafić na śliski jęzor Cerbera. Sień była przedzielona grubą, ciężką kotarą i nie chcę sobie wyobrażać, co się mogło za nią kryć. Słyszałem, że był tam schowek na węgiel, ale nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby to sprawdzić.

A kiedy się wreszcie znalazło klamkę i weszło do kuchni, to zaraz od progu, uderzał zapach starych mebli, naftaliny i jakiś ziół. Z kuchni wchodziło się do pokoju z piecem kaflowym, stołem, krzesłami, dębową szafą trzydrzwiową i dwoma łóżkami. Na jednym łóżku leżała góra pościeli, a na drugim wysuszona staruszka, umierająca na gruźlicę. Na ścianach wisiały ikony i patrzyły surowo na mnie, na staruszkę, a może tylko na kołyszące się za oknem drzewa.

 ________________________________________________________________________________

Wysoki brzeg

        Lubieżnie lizało mi stopy, a ja drżałem za każdym razem, kiedy dotykało mojej skóry swoim zimnym, mokrym językiem. Nie było w tym nic przyjemnego, ale nie potrafiłem się poruszyć, żeby przynajmniej jakimś gestem pokazać, że chcę przerwać ten perwersyjny rytuał. Stałem i patrzyłem przed siebie jak zahipnotyzowany. Jak ktoś, komu jest dane po raz pierwszy w życiu przeżyć coś, co wykracza poza jego dotychczasowe doświadczenia, czego nie potrafi nazwać. Wyobraziłem sobie, że ktoś się mną bawi, że jestem maleńkim elementem jakiejś układanki. Jakaś niewidziana ręka bierze mnie, ślizga się opuszkiem kciuka po moim miniaturowym ciałku, aby za chwilę odłożyć na bok. I tak w kółko, aż do momentu, kiedy wreszcie zdecyduje, co ze mną zrobić. Nie mam prawa nic powiedzieć, mogę tylko czekać i się modlić.
          Huczało mi w uszach i nie wiedziałam, czy ten odgłos pochodzi z mojej głowy, czy może to ono tak jęczy z dzikiej rozkoszy i podniecenia.  Już pewnie bym nie zniósł tych tortur, gdybym sobie nie uświadomił, że przecież tuż za moimi plecami jest wysoki brzeg. Przygraniczny bastion, majestatycznie górujący nad całą okolicą. Stoi na straży mojego świata i zawsze mogę liczyć na jego wsparcie. Wystarczy kilka szybkich kroków, żeby się znaleźć w nienaturalnie powyginanych ramionach sosen. Ich żywiczny zapach daje poczucie bezpieczeństwa i pozwala zapomnieć o bólu i strachu.
          Nie pamiętam jak długo tam stałem, ale kiedy wróciłem, byłem już innym człowiekiem. I chyba właśnie wtedy dorosłem.  

_______________________________________________________________________________

Miałem nosa do mieszkań

          Każde mieszkanie ma swój specyficzny zapach. Czasem ostry i nieprzyjemny, a czasem ledwo wyczuwalny i trzeba wejść do środka, żeby go poczuć. Inne czuć już na korytarzu, wystarczy przejść obok. Kiedyś potrafiłem z zawiązanymi oczami rozpoznać, kto i gdzie mieszka. Oczywiście, ograniczało się to tylko do mojej klatki. Dziesięć pięter po cztery mieszkania, co daje czterdzieści mieszkań, z których każde pachniało inaczej. Niektóre zapachy lubiłem, nawet te ostre. Inne mnie odrzucały i wtedy zbiegałem po dwa stopnie, a z ostatnich czterech zeskakiwałem na półpiętro. Zdolność rozpoznawania mieszkań za pomocą węchu była bardzo pomocna, kiedy nie było światła. Jeśli się pogubiłem w liczeniu pięter począwszy od parteru, a skończywszy na moim ósmym, uruchamiałem zmysł węchu. Były też inne sposoby, ale żaden z nich nie był aż tak niezawodny. Sąsiadka na moim piętrze non stop śpiewała jakieś arie, ale czasem wychodziła do sklepu albo do kościoła. Sąsiedzi z drugiego piętra wciąż się kłócili, nie szczędząc sobie wulgaryzmów. Na szóstym można było spotkać starszą panią, którą syn wyganiał z mieszkania na korytarz. Tak się do tego przyzwyczaiła, że kiedy się zapił na śmierć, to ona nadal wychodziła na klatkę i siedziała na takim malutkim stołeczku. Warto było się zatrzymać na półpiętrze między drugim, a trzecim, żeby zobaczyć sąsiadkę paradującą po mieszkaniu w półprzezroczystej koszuli nocnej. Winda była, co drugie piętro i na przemian ze zsypem, z którego regularnie i wciąż tak samo śmierdziało, więc nawet nie zawracałem sobie tym głowy. Spędziłem na moje klatce wiele godzin, szczególnie wtedy, kiedy zapominałem klucza. Babcia była nieco przygłucha i nie słyszała dzwonka. Czułem się wtedy jak pies albo sąsiad alkoholik, którego wyrzuciła żona. Nie miał gdzie spać, to kładł się na wycieraczkach, a do szafki z licznikami chował swoje rzeczy. Teraz już nie mam takiego węchu jak dawniej i już tam nie mieszkam, ale wciąż mam gdzieś w głowie te wszystkie zapachy i wspomnienia.

______________________________________________________________

Jak się pan dzisiaj czuje, panie Karolku?


-Dzień dobry panie Karolku, jak się pan dzisiaj czuje?
- Dzień dobry, w ogóle się nie czuję proszę pani!
- W ogóle się pan nie czuje?
- Nie
- To może i lepiej?
- Dla kogo lepiej, proszę pani?
- No, dla pana lepiej!
- Dla mnie lepiej? Zdecydowanie wolę coś tam odczuwać. Wtedy wiem, że żyję. Wczoraj, na ten przykład, czułem się koszmarnie. Ból fizyczny, wymieszany z bólem egzystencjalnym. Odczuwałem każdy centymetr swojego ciała i ducha.
- I tak od wczoraj panu przeszło?
- Zupełnie! Jakbym stał obok i obserwował kogoś podobnego do mnie, a w dodatku nie odczuwał żadnych emocji względem tej osoby.
- A może pan umarł, panie Karolku?
- Umarłem?!
- Takie rzeczy się zdarzają. Czy mogę pana uszczypnąć?
- Uszczypnąć? A po co?
- Chcę się przekonać, czy nie mam do czynienia z jakimś ciałem astralnym, a pan będzie miał możliwość cokolwiek odczuć.
- Hmm…sam nie wiem.  Jestem naprawdę wykończony tym wszystkim, co wczoraj przeżywałem.
- Jak pan chce, panie Karolku. Mogę pana uszczypnąć innym razem…
 - No dobrze, zróbmy to, żebym miał pewność, czy jeszcze żyję.
- I co? Poczuł pan coś?
- Nic a nic! Może za lekko mnie pani uszczypnęła, a ja mam grubą kurtkę.
- No to jeszcze raz, ale tym razem w policzek.
 - Już?
- Tak! Poczuł pan coś?
- Niestety… A może to pani umarła i dlatego nie czuję żadnych uszczypnięć?
- Co? Że niby ja umarłam? Hahaha. Chyba pan oszalał, panie Karolku. Przecież to pan od wczoraj nic nie czuje.
- No to może poszukajmy kogoś trzeciego, tak dla całkowitej pewności?!
- Tylko wie pan, jest pewne prawdopodobieństwo, że właśnie ten ktoś może być duchem albo nie daj Bóg, my wszyscy jesteśmy zbłąkanymi duszami!
- O tym nie pomyślałem…
______________________

Przedwstęp

Przerażający, postapokaliptyczny krajobraz. Nadwołżańskie miasto, które zamieniło się w jedną, wielką kupę gruzu. Wypalone fragmenty budynków i wystające z rumowiska kikuty po stalowych konstrukcjach hal fabrycznych - o to toczyła się ta okrutna i wyniszczająca wojna. A przy tym ogłuszający huk wystrzałów, ryk przelatujących samolotów i trupy. Wszędzie trupy żołnierzy.

Wiedział, że aby to skończyć, musi zabić kogoś w stopniu generała. Miał przeczucie, że znajdzie go właśnie tutaj, w okolicy Fabryki Traktorów, a właściwie tego, co po niej zostało. Był skazany tylko na siebie, bo tylko jemu udało się przedrzeć tak daleko za linię obrony. Przez chwilę miał nawet wrażenie, że mu mignął przed oczami. Może to było tylko złudzenie? A może jednak miał nosa, jak podczas poprzednich, zwycięskich kampanii, dzięki którym znalazł się na samym szczycie listy najlepszych strzelców wyborowych III Rzeszy. Został mu tylko jeden celny strzał, żeby przypieczętować tym swoją hegemonię.

  A tymczasem czołgał się wzdłuż niskiego murku, kiedy niespodziewanie zobaczył coś w jego wyłomie i zamarł w bezruchu. Kilka metrów dalej, stał odwrócony do niego tyłem czerwonoarmijski oficer i sikał na ścianę żelbetowej konstrukcji, która mogła być schronem. Niestety nie widział jego dystynkcji, więc nie mógł zaryzykować i zdjąć Rosjanina jednym strzałem w plecy. Z tej odległości to nie był dla niego żaden problem, ale gdyby się okazało, że to jest jednak ktoś niższy stopniem…

Odbezpieczył karabin, przyłożył kolbę niezawodnego Kar98k do ramienia i wycelował w głowę. Musiał działać błyskawicznie, zanim tamten skończy sikać i zniknie z jego pola widzenia. Postanowił zaczekać do momentu, kiedy Rosjanin skończy i zrobi półobrót, żeby mógł się upewnić, że to jest jego generał, którego tropił od wielu godzin, a potem oddać ostatni, śmiertelny strzał.

Minęły może raptem trzy sekundy, kiedy nagle stanęła mu przed oczami ona. W płaszczu, obładowana siatami z zakupami.

- Nie tak się umawialiśmy - powiedziała. - Czekałam na ciebie jak idiotka!

- Ależ kochanie, odsłoń! Błagam cię! Mogę już nie mieć drugiej szansy! - zaskomlał jak porzucony szczeniak.

- Jeśli w tej chwili nie wyłączysz tej durnej gry, to naprawdę możesz już nie mieć drugiej szansy! 

--------------------------------


Wodnik
Chodzą słuchy, że rzecznik magistratu jest wodnikiem. Zeszłego lata widziano go nad stawem, jak siedział na pomoście i moczył sobie nogi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby wcześniej zdjął buty i skarpety. O niepodwiniętych nogawkach garniturowych spodni już nawet nikt nie wspomniał.
Podobno ktoś widział go na moście, jak próbował skoczyć do rwącej o tej porze roku rzeki. W starym prochowcu narzuconym na piżamę wyglądał jak ktoś, kto zamierza wyskoczyć po chleb albo po papierosy do sklepiku za rogiem i już nigdy nie wrócić. Potem lał wodę o jakimś zawodzie miłosnym, zamiast konkretnie odpowiadać na pytania o motywy.
Gdy pękła rura i zalało całą piwnicę miejskiego szpitala, w którym mieścił się dzienny oddział psychiatryczny, to nie kto inny, jak ów rzecznik z uśmiechem na ustach i w pojedynkę wyratował wszystkich psychiczne i nerwowo chorych. A potem aż zzieleniał ze złości, kiedy mu powiedziano, że to nie będzie miało wpływu na liczbę odwiedzin.
Ludzie powiadają, że on kiedyś wydawał się być zwyczajnym rzecznikiem, ale było to dawno temu. Jeszcze zanim zaczął topić smutki w eterze albo w anodynce.

Chyba jedynym człowiekiem, który nie wierzy w te wszystkie rewelacje jest jego dawna miłość. Jak gdyby nigdy nic, przynosi mu orzechy, migdały i suszone śliwki.

1 komentarz:

  1. Chapeau bas! Szczerze. I wiem, co mówię. Szczególnie za "Studnię..." i "Ty".
    (Agnieszka S.)

    OdpowiedzUsuń